Jerzy Halbersztadt

Bełżec - szczelina Zagłady

W Bełżcu, na terenie dawnego obozu zagłady Żydów, przebrzmiały przemówienia wygłoszone kilka tygodni temu podczas uroczystości otwarcia. Zostało wielkie dzieło sztuki monumentalnej, jeden z najbardziej oryginalnych i najciekawszych pomników stworzonych na świecie w ostatnich latach.

Do niedawna były tu dzikie chaszcze i las zasadzony przez hitlerowców, by ukryć ślady zbrodni. Woda wypłukiwała i roznosiła po całym terenie fragmenty ludzkich kości. W lesie stały bezkształtne, rozsypujące się betonowe obeliski, wzniesione w latach 60. W 1997 roku Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa
wraz z Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie zorganizowała konkurs na projekt nowego pomnika. Jury kierowane przez prof. Macieja Gintowta wybrało intrygującą propozycję polskich artystów: Andrzeja Sołygi i Zdzisława Pidka (autorów budowanych wtedy cmentarzy katyńskich), Marcina Roszczyka. Postanowili oni ogarnąć cały teren dawnego obozu i ujawnić jego ukrytą tożsamość: pokazać, że nie jest to po prostu ziemia, ani las, czy kawał pola, ale jedna, wielka mogiła, w której spoczywają prochy pół miliona Żydów, zamordowanych w ciągu dziesięciu miesięcy 1942 roku. Na zdjęciach lotniczych okolic Bełżca z końca wojny widać białą plamę po zlikwidowanym obozie, niepodobną do niczego innego. Potem stopniowo jej odrębność zanikła. Dzisiaj, po zbudowaniu nowego pomnika-miejsca pamięci, obóz można pewnie dostrzec nawet z Księżyca. Teren został odsłonięty (usunięto prawie całą roślinność), zabezpieczony specjalną warstwą ochronną i pokryty zwałami wielkopiecowego żużla: jest martwy, i taki ma pozostać.

Położony na wznoszącym się zboczu łagodnego wzgórza obszar o wymiarach około 180 x 230 m jest podobny w skali do Pomnika Zamordowanych Żydów Europy, budowanego W Berlinie, w pobliżu Reichstagu. W Berlinie ta skala spotyka się z zastrzeżeniami: architektowi Peterowi Eisenmanowi zarzuca się, że zastawił wielki teren bombastycznym bezmiarem betonowych kloców, pozbawionych istotnej treści. W Bełżcu ogrom pomnika w naturalny sposób odzwierciedla rzeczywiste rozmiary dawnego obozu i skalę popełnionej tu zbrodni. W dramatycznym zderzeniu z wiedzą historyczną, którą udostępnia znajdujące się nieopodal muzeum, przestrzeń nawet jakby się kurczy. Zetknąłem się wręcz z pytaniami, jak można było pochować ciała pół miliona ofiar na „tak małym spłachetku ziemi"'? Badania archeologiczne, które poprzedziły budowę pomnika nie pozostawiają jednak żadnych wątpliwości: trzydzieści trzy wielkie mogiły, o głębokości ok. 5 m, mieszczą ponad 20 tysięcy m3 prochów spalonych ludzi.

Ziemio, nie kryj mej krwi”

Najważniejszym elementem pomnika jest Szczelina. Tam, gdzie od rampy kolejowej pędzono ludzi w stronę komór gazowych, ziemia jakby się rozstępuje i posuwając się wąskim, niewiele ponad dwumetrowym przejściem w głąb wzgórza, mamy wrażenie, że schodzimy w dół, jak w jakąś czeluść Dantego. Wiemy, że wszędzie dookoła są groby, że za ścianą betonu, uformowanego dramatycznie przez rzeźbiarzy, spoczywają prochy ofiar. Na głębokości 11 metrów. Gdy nad głowami widać tylko wąski pasek nieba, natykamy się na potężną ścianę, jakby zrytą paznokciami zrozpaczonych ludzi. Z tych strasznych blizn i ran wyłaniają się hebrajskie litery. Można by chyba w ogóle nie rozumieć ich treści, a jednak być poruszonym przez ich dramatyczne kształty. Składają się one na cytat z Księgi Hioba: ,,Ziemio, nie kryj mej krwi, aby krzyk ukojenie nie zaznał”. Panuje tam śmiertelna cisza, podkreślana odgłosem kroków zwiedzających, ale krzyk jest wszechobecny. Na przeciwległej ścianie znajdują się setki imion ofiar. Są to prawdziwe imiona, wzięte z list deportacyjnych i dokumentacji Holocaustu. Ktokolwiek by ich nie czytał, Żyd, Polak, Niemiec, czy przedstawiciel któregokolwiek narodu europejskiego, znajdzie wśród nich imiona swojskie, które mogłyby nosić jego własne dzieci, oraz imiona dziwne dlań, obce i niemiane. Niejeden Żyd pewnie ze zdziwieniem odczytuje imiona Mieczysława, Stanisławy, Leontyny, czy Bedřicha; niejeden Polak po raz pierwszy w życiu widzi imiona Chaskiel, Frajnclla albo Jochewed. Wszyscy byli Żydami. Kilka osób, które nie mają nikogo utraconego w Bełżcu, a nawet żadnych żydowskich krewnych, powiedziało mi, że odszukiwali na ścianie imiona swoich bliskich i znajomych, a nawet imiona własne, tak „dla porządku”, bo poczuli nagle, że i oni mogli jakoś znaleźć się wśród ofiar. „Kiedy zobaczyłem na tej żydowskiej liście imię Teresa - usłyszałem od młodego człowieka z Rzeszowa - pomyślałem trochę absurdalnie, że moja babcia, która miała także to imię i zmarła, gdy byłem mały, też mogłaby tu zostać przywieziona. Wystarczyłoby, gdyby miała jakiegoś żydowskiego dziadka (w końcu wszystko jest możliwe) i zostałaby to wykryte przez hitlerowców”. Na powierzchnię ziemi można wydostać się schodami. Prowadzą one do betonowego chodnika z nazwami setek miejscowości, z których przywieziono ofiary. Litery ze skorodowanego żeliwa znaczą krwawymi pismami całą drogę wokół pola śmierci. Widać wiele osób krążących W poszukiwaniu tej jednej, jedynej nazwy miejscowości, która na zawsze pozostała w pamięci ich rodzin.

Koncept pomnika został znakomicie dopełniony przez projekt budynku muzeum, autorstwa krakowskich architektów Marka Dunikowskiego, Piotra Uherka i Piotra Czerwińskiego. Jednokondygnacyjny, niski i bardzo długi prostopadłościan (prosty i wyrafinowany jednocześnie) jest zaryty w ziemi i zamyka całą przestrzeń od strony drogi i linii kolejowej, jak stojący przy rampie skład wagonów. Nie przesłania widoku strasznego pola, lecz tworzy ramę, dzięki której wznosząca się ku górze jego perspektywa staje się nawet bardziej wyrazista i zamknięta. Otaczający pole las oraz jasne niebo tworzą swego rodzaju przestrzeń konfrontacji między życiem i śmiercią. Budynek w środku jest równie prosty i szlachetny w formie. Nic nie zostało tu zaprojektowane z rozmachem architekta lub dla satysfakcji pracowników muzeum. Ściany z betonu strukturalnego stają się niemal niewidoczne w ciemności. Światło wydobywa z niej tylko to, co służy wypełnianiu zadań przez nowo utworzone w Bełżcu muzeum. Oprócz stałej wystawy edukacyjnej i sali projekcyjnej, została stworzona intrygująca, zamknięta przestrzeń, która może być atrakcyjnym miejscem dla artystycznych eksperymentów. Ciemność, pustka i niesamowity pogłos rozchodzący się w tym wnętrzu nasuwają od razu skojarzenia z berlińskim Muzeum Żydowskim Daniela Libeskinda.

Na równi z Treblinką

Najważniejszym punktem odniesienia dla całego miejsca pamięci w Bełżcu jest jednak bez wątpienia pomnik w Treblince, odsłonięty dokładnie 40 lat temu. Według czołowego znawcy tej problematyki Jamesa E. Younga, jest to „zapewne najwspanialszy ze wszystkich monumentów Holocaustu". Zdanie to jest powszechnie podzielane. Wielkie dzieło Franciszka Duszeńki i Adama Haupta także składa się z kilku komponentów, i także powstawało stopniowo. Zaczęli od tworzenia zwartej bryły pomnika, która dzisiaj nie wywołuje wielkich emocji, ale następnie zapełnili przestrzeń obozu polami tysięcy ciosów granitowych, tworząc genialną formę, idealnie zresztą zharmonizowaną z tradycją żydowską. Głazy z Treblinki inspirowały wielu twórców na świecie, a ostatnio forma ta została niemiłosiernie skopiowana w pomniku „zimowej wojny” w fińskim Suomussalmi. Ważnym osiągnięciem artystycznym w Treblince było także „paleniska” - stworzona z topionego bazaltu rzeźba upamiętniająca miejsce spalenia setek tysięcy ciał.

Andrzej Sołyga wraz ze swoim zespołem stworzył w Bełżcu pomnik całkowicie inny, który będzie stanowił na równi z Treblinką punkt odniesienia światowej sztuki monumentalnej. Forma szczeliny w ziemi (porażająca zwłaszcza, gdy oświetlona w nocy) oraz ochrona całego terenu przy pomocy żużla wielkopiecowego - rozwiązanie, którego autorzy zresztą szukali niemal do ostatniej chwili - trafią z pewnością do skryptów we wszystkich akademiach sztuki na świecie.

Pomniki Holocaustu w Polsce należą do najważniejszych w świecie (a powinno się tu wymienić jeszcze przynajmniej monumentalne dzieło Wiktora Tołkina na Majdanku oraz najwcześniejszy, z 1948 r., pomnik powstania w getcie warszawskim Natana Rappaporta). Bez ukazania dorobku artystów z Polski - zwłaszcza, gdy uwzględnić wizje plastyczne Józefa Szajny i Tadeusza Kantora - nie może się obyć żadna poważna wystawa, czy opracowanie poświęcone tej tematyce.

Rzeźba europejska nie potrafiła chyba stworzyć wielu dzieł, które adekwatnie odpowiedziałyby na nieludzkie wyzwanie Holocaustu i zdołały wydobyć emocje na miarę tego tematu. Najbardziej znane są dzieła sztuki figuratywnej sprzed pół wieku (np. w Buchenwaldzie, 1958, czy Dachau, 1959), które z rzadka tylko są w stanie zawładnąć wyobraźnią nam współczesnych. Pragnienie oddania hołdu ofiarom nie zawsze prowadziło do godnych uwagi efektów artystycznych. Jako przykłady można wymienić obeliski w Bergen Belsen (1947) czy Neuengamme (1953), a nie możemy także zapominać o bezkształtnym pomniku na terenie KL Birkenau (1967).

Niezwykłe pomniki Holocaustu powstały natomiast w Yad Vashem w Izraelu. Monumentalna Uolirza Zgładzonych Społeczności (autorzy Dan Tzur, Lipa Yahalom i Peter Boiger, 1983-1992, powierzchnia 120 x 100 m) to wykuta pod ziemią w skale tragiczna „żydowska geografia”: kilkanaście połączonych ze sobą, otwartych do góry dziedzińców o głębokości 9 metrów, które tworzą układ zbliżony do mapy Europy. Na ich ścianach figuruje ponad 5 tysięcy nazw miejscowości, których społeczności żydowskie zostały zamordowane. Pomnik dzieci-ofiar Holocaustu (autor Moshe Safdic, l976-87) to przede wszystkim ciemna przestrzeń i pięć płomienic, odbijających się w setkach luster. Tworzą one mikrokosmos, w którym odczytywane nazwiska zamordowanych dzieci brzmią jak lista wyznawanych grzechów śmiertelnych.

W USA najczęściej przypominane są pomniki autorstwa George'a Segala w San Francisco oraz Kennetha Trickstera w Miami Beach, oba sięgające do języka rzeźby figuratywnej. Choć robią one dużo wrażenie na zwiedzających, oba potwierdzają, że nawet twórcza i oryginalna sztuka może być odbierana jako coś osobliwego. Zwłaszcza gdy jest ona oddalona od swojego naturalnego odniesienia, np. od miejsc, w których działa się przedstawiana historia i od ludzi, których dotyczy.

Przykłady Treblinki i Bełżca, a także oba wspomniane izraelskie pomniki pokazują, że zrekonstruowanie lub stworzenie przestrzeni symbolicznej może być kluczem do uruchomienia wyobraźni i emocji ludzkich. Zaciera się przy tym granica między rzeźba, a architekturą. Ukazanie tego, co nieprzedstawialne (a Holocaust, podobnie jak inne, wielkie doświadczenia ludzkości na pewno w dużym stopniu przedstawialny nie jest i nie będzie), okazuje się skuteczne raczej przy użycia języka innego niż w tradycyjnej rzeźbie figuratywnej i pomnikowej.

Ja przecież byłem grzeczny”

Pomnik w Bełżcu został wzniesiony prawie na końcu Polski, tuż obok zatrzaśniętej do niedawna na głucho granicy z ZSRR (dzisiaj z Ukrainą). Czy coś tak odległego może kogoś naprawdę obchodzić? Może. Byłem tam w ubiegłą środę i spotkałem kilkaset osób (w soboty i niedziele liczba zwiedzających dochodzi do tysiąca dziennie). Mieszkańcy okolicznych miejscowości, samochody osobowe i autobusy z rejestracją Lublina, Zamościa i Hrubieszowa, kilka kolonii letnich, była też kilkunastoosobowa grupa Żydów amerykańskich. To lokalni działacze American Jewish Committee z kilku stanów, przedstawiciele organizacji, która wspólnie z rządem Polski doprowadziła do zbudowania pomnika. Jest to pierwszy uwieńczony powodzeniem, wspólny projekt Polaków i Żydów amerykańskich, zrealizowany w jednym z miejsc Zagłady w Polsce. Słyszałem również język hebrajski, niemiecki i ukraiński. Zobaczyłem grupę harcerzy ze 123 drużyny ZHR, wielu wyglądało na 12-13 lat. Stali na wystawie przed wielkim panelem, właściwie monumentem, z zacytowanymi w trzech językach najstraszniejszymi słowami, które wydostały się z otchłani, jaką był Bełżec: „Mamusiu, ale przecież byłem grzeczny! Ciemno Ciemno”. Usłyszał te słowa z głębi komory gazowej Rudolf Reder, jeden z dwóch więźniów, którzy zdołali się uratować, i podyktował po wojnie, po to, by teraz odlano je w stali. Ten fragment wystawy zaprojektował jej współtwórca, młody plastyk Mirosław Nizio, który sam pochodzi z nieodległego Biłgoraja.

Na wystawie fragmenty relacji Redera brzmią po polsku głosem Zbigniewa Zapasiewicza, a po angielsku, hebrajsku i w jidysz Theodore'a Bikela. Widziałem, w miarę jak rozbrzmiewały te niepojęte słowa, że harcerze, których obserwowałam, skupieni wokół głośników, po kolei siadali na betonowej podłodze, nieruchomiejąc w jakichś dziwnie zastygłych pozach. Zobaczyłem ich potem przy bramie wyjściowej, gdy obładowani wielkimi plecakami i sprzętem biwakowym odchodzili gdzieś w milczeniu. Obok stała grupa dziewczynek w ich wieku. Jedna zaczęła podskakiwać i usłyszałem jak jej koleżanka powiedziała: „Kaśka, przestań, tutaj tak nie można”. Jeśli sztuka potrafi przemówić do takich dzieci i uświadomić im coś, czego może bez niej by nie zrozumiały, to chyba warto ciągle próbować, choćby minęło 60 lat.

Andrzej Sołyga i jego koledzy tchnęli w tę straszną ziemię nowy sens. Uczynili ją czytelną dla wszystkich. Będą tu przyjeżdżali ludzie zza miedzy i z odległych krańców świata. Jedno jest pewne: pamięć o tym, co tu się stało, już się nie rozpłynie, będzie trwała także wtedy, gdy nas wszystkich już nie będzie.

 

 

Jerzy Halbersztadt (ur. 1951) jest dyrektorem projektu Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie. W latach 1990-2003
był dyrektorem programu polskiego Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie.